Niedawno zostałem pozdrowiony Edvardem Munchem. Nie to żebym nigdy nie znał tego co malował i kim był, tym niemniej była to wiedza bardzo powierzchowna. Ot, wiedziałem że urodził się prawie równo sto lat przede mną, że w roku moich urodzin otwarto jego muzeum, którego architekturę długi czas uważałem za porąbaną prawie tak jak sam malarz… Kojarzyłem jakichś kilka obrazów… „Krzyk„, „Chora dziewczynka”, „Melancholia”, „Zazdrość” coś z nocnym niebem… Wszystko za sprawą niezrównanego Andrzeja Osęki, którego książki w latach osiemdziesiątych wprowadzały mnie w świat sztuki… ale z tego co pamiętam z dwóch tomów o Munchu przeczytałem tylko jeden, a i to na siłę.
Dla mnie dwudziestoparolatka Munch wydawał się nudny, a nawet lekko groteskowy jak… np. „Szał” Podkowińskiego.
Gdy ostatnio wróciłem jako dojrzały mężczyzna do świata Muncha zrozumiałem, że jego geniusz polega na tym, że mierzył się ze wszystkim tym co bliskie prawie każdemu: miłością, nienawiścią, byciem kobietą lub mężczyzną, naturą, utratą gruntu pod nogami, dojrzewaniem, przejrzewaniem, namiętnością i apatią, zdrowiem i chorobą… rzeczy i sprawy które jak szpon przebijają nam czasem czaszkę i szarpią umysłem i duszą. Ale to nie podglądanie wzlotów i upadków Muncha i odnajdywanie się w nich zwróciło moją uwagę.
Odkryciem był „Fryz życia” jako odpowiedź na to co wrzało w okolicach czterdziestki w artyście. Ta magiczna granica wieku jak widać działa od dawna. Odkryciem dla mnie nie było to, że Munch w tym wieku dokonał artystycznego obrachunku ze swoim życiem – odkryciem było to, że dokonał go za pomocą listy spraw ważnych i że odniósł się do każdej z nich z osobna. To istotna różnica bo człowiek ma tendencję do traktowania swojego życia jako całości, a to (szczególnie w pewnym wieku) dość trudne z względu na jego złożoność. Pomyślałem więc sobie, że i ja powinienem nad takim fryzem życia popracować. Wstępna lista totemów wokół których odbywam swój taniec istnienia powoli powstaje. Obrazów nie namaluje, ale znajdę sposób by je zobaczyć… a może i pokazać? Może tutaj, a może wreszcie za pomocą podcastów do których się zbieram już od kilku lat? Na razie to czas przyszły niedokonany.
Na koniec dowód na uniwersalizm Muncha. Byłem ostatnio uczestnikiem rozmowy o dojrzewaniu kobiety. Padło dużo ważnych i trafnych słów… które jednak niczego do końca nie wyjaśniły. I wtedy przypomniałem sobie obraz „Taniec na brzegu”.
Dwie tańczące dziewczyny, dwie starsze kobiety (wdowy?), które pewnie je obgadują lub wspominają swoją młodość… i Ona! Kobieta w rozkwicie w rudej sukni. Sukni-symbolu gorącej, dojrzałej namiętności. Kobieta siedząca z boku, tajemnicza i samotna. Wiedząca czego pragnie i zdystansowana wobec rozedrganej Młodości i statycznej Starości. Czekająca na coś lub kogoś, ale czekająca nie z nadzieją, że stanie się jakiś cud. Czekająca na oznaczony czas ze spokojną pewnością umówionej schadzki, na którą zaraz się wymknie… Zresztą sami popatrzcie i znajdźcie to co wasze na tym obrazie.
Zarówno, wszystkim znany „Krzyk” jak i wspomniany obraz znalazły się w munchowskim „Fryzie życia”. Artysta opowiedział o tym co dla niego ważne w czasie burzliwej męskości w 22 obrazach. Ciekawe ile aktów mnie potrzeba, aby będąc od niego o dwadzieścia lat starszym, spuentować to w czym tkwię teraz?
A Wy? Ile ilustracji miałby wasz fryz życia?