Diariusz Cebuli odc. 9 (ostatni)

„31.12.

Pierwszy dzien sylwestrowej przepustki. Szkodz mi bylo kazdej minuty, dlatego po ponad godzinnym oczekiwaniu na samochod pojechalam do domu autobusem MZK. I mozna byloby powiedziec: „I co w tym takiego niezwyklego?” Ano, przede wszystkim fakt, ze to sylwester i nie wszystkie autobusy jezdza, a poza tym staram sie byc slowna. I co mi z tego, ze delikatnie dano mi do zrozumienia, ze auto moze przyjechac nawet po jedenastej? Wiadomym bylo, ze ja przepustke mam od 8.30 i wiele do zalatwienia jeszcze w starym roku. Coz, „kazal pan – zrobil sam”, jak mowi stare przyslowie.

Dojechalam do domu ok. 10.35. Juz ok. 11.00 bylam u fryzjera zrobic porzadek z kudlami. Bylam przygotowana na dluga kolejke i koniecznosc przekonywania mojej fryzjerki, zeby mnie obciela. Tymczasem – zakladd swiecil pustkami. Okazalo sie bowiem, ze sylwestrowe czesanie odbylo sie wczesnie rano i bedzie dopiero po poludniu. Lepsz to ma szczescie!

Zrobilam sie wiec na bostwo i odwiedzilam kilka sklepow. Bardziej w celach poznawczych, niz z powodu zakupow. Jesli chodzi o te ostatnie, to wypadlam z obiegu zupelnie. Nie mam zupelnie orientacji w cenach. Nie wiem, co jest tanie, a co nie. Poza paroma niezbednymi drobiazgami, ktore zmiescily sie na spodzie malej jednorazowki – nic wiecej nie kupilam. Szkoda pieniedzy.

Ledwie wrocilam do domu trzeba bylo szykowac cos do jedzenia, by nie brac lekow na pusty zoladek. Trzeba to trzeba. Choc powoli zaczynam dochodzic do wniosku, ze jedzenie jest zbedna strata czasu. Bo apetytu od dluzszego czasu nie mam w ogole. Moze to wina lekow?

Bedac w domu odebralam kilka telefonow J. Troszke opowiedzial, dlazego (jego zdaniem) skiepscil swieta wnukom i sbie. I znowu pelnie role spowiednika [terapeuty?]. Zaczyna mi to wszystko juz doskwierac. Za bardzo nie potrafie uporac sie ze soba, a w kolo iles osob chce ze mna rozmawiac o swoich problemach. Co w tej sytuacji robic? Unikac ich? Pokazywac jezyk i ich olewac? Zaczac im opowidac o swoich problemach? Tylko – po co?

Przypomnialam sobie, ze mam telewizor. Wprawdzie nie bylo nic ciekawego, ale zawsze cos sie na obrazku ruszalo. No i byla jeszcze powtorka koncertu w Stoczni Gdanskiej z lipca tego roku. Bylo czego posluchac!

Wieczorem, a wlasciwie noca, wyszlam na plac, gdzie trwaly od dluzszego czasu koncerty. Bylo mnostwo mlodych ludzi, otwarty sklep monopolowy naprzeciw sceny i szarpidruty w akcji. Rock, metal i nic do sluchania dla tzw. starszego pokolenia.
I jeszcze jedno: pomimo operacji reakcja mojego organizmu na tak glosna muzyke [zbyt blisko glosnikow] jest taka sama, jak kilka lat temu. Wnetrznsci wchodza mi w rezonans, do mdlosci wlacznie. I zeby nie byo zadnych nieporozumien: niedaleko to w tym konkretnym przypadku jest odleglosc, gdzie dla mlodych ludzi jest juz granica slyszalnosci i dobrej zabawy.

Wydawalo mi sie, ze najwieksza glupawka bedzie miala miejsce pod scena i bedzie wylacznie domena bardzo mlodych ludzi. Okazalo sie, ze i tak, i nie. Jakis pacan (bo trudno go inaczej nazwac) wrzcil race w tlum bawiacy sie pod scena. Na szczescie nie bylam zbyt blisko, ale marna to pociecha. Interweniowalo pogotowie. Zdarzenie takie mialo miejsce dwukrotnie. W innym miejscu, tym razem dorosly men odpalal race, trzymajac ja w reku. Nie wystrzelila. Trzymal ja niemal do samego konca, dopoki po prostu nie spadla mu pod nogi. Wtedy rozblysla wielokolorowymi iskrami.
Jedynie wspomne tutaj o 'zartobliwym’ wrzucaniu petard w stojacych lub bawiacych sie ludzi.

Podczas tej jedynej w roku nocy spotkalam J. z synami.Zabrali mnie na szampana do stojacych nieopodal Dziadkow. Wybila polnoc, strzelily korki, rozlano szampana. Oczywiscie, ja z chlopakami pilismy tego bezalkoholowego. I moglismy podziwiac spektakl zimnych ogni. Po ponad pieciominutowej kanonadzie moglismy w koncu zlozyc sobie zyczenia.

Towarzystwo sie rozeszlo. Ja postanowilam jeszcze chwile zostac. Ale w momencie, kiedy zaczely w powietrze latac butelki wszelkiej masci, postanowilam sie ewakuowac. Tak wiec chwile pozniej bylam juz w domciu.

I tak wygladal – w duzym skrocie – moj ostatni dzien 2007 roku.

01.01.2008

Ale pierwszy dzien nowego roku, niech go trak szlafi.

Obdzilam sie po osmej. Wstalam, zrobilam kanapke i herbate. Wzielam leki. Poniewaz nie spodziewalam sie zadnych gosci 'w srodku nocy’ postanowilam jeszcze pognic w lozku. Usnelm. Przebudzilam sie ok. 9.30. Nie wychodzac z wyrka sprawdzilam program telewizyjy. I koniec. Stalo sie. Taki noworoczny prezent od losu. Wszak jeszcze w tym roku napadu nie bylo, wiec orgnizm musial nadrobic to niedopatrzenie. Ocknelam sie kolo poludnia i zaczelam powoli przychodzic do siebie.

Nie wiem, czy J. targaly jakies przeczucia. Faktem jest, ze przedzwonil do mnie z pytaniem o szmopoczucie. Chyba bylam jeszcze zbyt otepiala, bo nie potrafilam sprzedac mu wiadomosci w delikatnej formie. Albo zmienic troche przekaz, omijajac co bardziej niewygodne szczegoly [nie byloby to klamstwo, prawda?]. Zaoferowal pomoc, za ktora – poki co – podziekowalam.

A swoja droga nie potrafie oprzec sie wrazeniu, ze zbytnio angazuje J. i N. w swoje zycie. Wiem, wiem: to nie ja Ich, ale Oni sami siebie postanowili zaangazowac. Tylko, przyznacie, dziwna i dosc obciazajaca jest swiadomos, ze nawet swieta, czy uroczystosci rodzinne, nie odbywaja sie bez rozmowy na moj temat.

Wkrotce musialam rozpoczac przygotowania do powrotu na oddzial. I znowu reklamowka, ktora woze w jedna i druga strone i druga, z wypranymi ciuchami i innymi drobiazgami.

O 20.10 bylam juz w szpitalu. I prawde mowiac chcialabym zapomniec o dzisiejszym dniu.”

+1
0
+1
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *