Bełchatów to sztuczny twór industrializacji lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Powstał jako zaplecze-sypialnia na potrzeby największej w Europie elektrowni na węgiel brunatny. Powstał z woli politycznej i przez wiele lat rozwijał się pod dyktando politycznej „dyktatury proletariatu”.
Po latach centralnego planowania przyszedł czas na Samorząd. W mieście względnie bogatych robotników i inteligencji technicznej, trzeba było przeprowadzić transformację ustrojową. Ponieważ w zasadzie główna infrastruktura miasta była zapewniona, bezrobocie oznaczało głównie brak pracy dla dzieci rodziców, których stać było na utrzymywanie swoich pociech, a monopolistyczna pozycja energetycznego molocha zapewniała stabilność gospodarczą – nasze kłopoty były innego typu niż gdzie indziej w kraju. Nie oznacza to oczywiście, że brakowało wyzwań czy problemów, którym musiał sprostać samorząd terytorialny. Były to jednak wyzwania i problemy, które wymagał przede wszystkim sprawnego ADMINISTROWANIA. I do lokalnych administratorów mieliśmy szczęście. Jeśli nawet nie należeliśmy do ogólnopolskich liderów, to z całą pewnością byliśmy przez ostatnie ćwierć wieku w „górnej strefie stanów średnich” mądrej administracji miejskiej.
Ma to jednak swoje konsekwencje. Mieszkamy w mieście powstałym z politycznego nadania KC PZPR, gdzie przez lata wystarczyło dojeżdżać na Rogowiec czy Biłgoraj, a miastem rządzić, dbając o to, żeby oczyszczalnia nie śmierdziała, a samochody poszły bokiem tak, żeby nie rozjeżdżać „Kopca Rozpary” na Pabianickiej. Mieliśmy szczęście. Dane nam było pół wieku bezpiecznego rozwoju, któremu nie był w stanie zagrozić nawet upadek „komuny”! Nawiasem mówiąc, czasem mam wrażenie, że jeśli homo sovieticus przetrwał gdzieś jeszcze w Polsce, to akurat u nas rezerwat tego wymierającego gatunku trzyma się znakomicie.
Trudno się dziwić, że w tych warunkach bełchatowska polityka na dzisiaj oznacza głównie niekończące się gry dworskie, podjazdy koterii czy grup interesików, bo „interesów” to za wiele powiedziane. Lokalne media i rozmowy pełne są personaliów, tematów w stylu „kto z kim śpi i kto z kim pije”. Poglądy polityczne są traktowane jak nic nieznaczące rytualne zaklęcia, a w ogólnym rozrachunku i tak ważniejsze jest, kto jest czyim mężem, żoną, szwagrem, teściem, albo przynajmniej kumplem od kielicha. Nepotyzm stał się istotą zarządzania, a podział łupów synonimem polityki.
I tak naprawdę nikomu to nie przeszkadza, byle, jak na „Titanicu”, ładnie grała orkiestra na Dni Bełchatowa. Skąd nagle „Titanic”? Bo na horyzoncie zaczyna majaczyć powolny upadek miasta.
Gwarancje zatrudnienia w PGE są zapisane bodaj do 2023r. Węgla starczy jeszcze na ok. 12-15 lat. „Złoczew”, (jeśli stanie się faktem), będzie przedłużeniem życia elektrowni i kopalni, ale w moim przekonaniu nie zatrzyma degradacji miasta.
Jeśli miasto ma przeżyć, a nasze dzieci mają tu zostać, potrzebna jest WIZJA POLITYCZNA tego, co dalej? Wizja, w której tak jak w połowie lat siedemdziesiątych, ktoś rzuci ideę na miarę wspólnoty sześćdziesięciu tysięcy Obywateli. I inaczej niż w w tamtym czasie, nie może to być wizja, która przyjdzie z zewnątrz miasta. Nie te czasy, nie ta Polska, nie ten Bełchatów.
Dlatego marzy mi się lokalna Polityka bez pierdół i tracenia czasu na dyskusje o niczym. Polityka serio traktująca historyczne wyzwania stojące przed Bełchatowem. Polityka wytyczająca przyszłe drogi Nowej Kultury, Gospodarki, Edukacji… rozwoju miasta, a nie wytyczania miejsc pomników kolejnych ludzi, którzy z Bełchatowem nigdy nie mieli nic wspólnego.
A nade wszystko polityka tworzona w poważnym dialogu mieszkańców, i to dialogu nie wokół kostki brukowej, etatów czy zieleni miejskiej – choć i to jest ważne. Taka polityka wymaga refleksji i rozmowy o wartościach, o odpowiedzialności, o konieczności ruszenia tyłka z działek pracowniczych i sprzed telewizorów. Czy stać nas na taki dialog i refleksję w mieście tłustych kotów? Nie wiem – ale o nich marzę!
Bez polityki o szerokich perspektywach widzenia wyzwań stojących przed Bełchatowem, nie przetrwamy. Moje pokolenie będzie umierać w emeryckim mieście, nie doczekawszy się nawet jeziora w miejscu odkrywki. Nasze dzieci rozpierzchną się po świecie, a nam zostanie nadzieja, że znajdą w sobie dość siły, aby zajrzeć tutaj na Wszystkich Świętych.
To ostatni dzwonek na lokalną, wizjonerską politykę, od której zależy, czym będzie Bełchatów za kolejne ćwierć wieku. A jeśli ktoś się łudzi, że i bez niej „jakoś to będzie”, to chętnie wskażę mu liczne miejsca w Polsce, gdzie ludziom 25 lat temu też się tak wydawało. Życie im odpowiedziało – NIE BĘDZIE!
+1
+1
Proszę o podanie przykładów miejsc, którymi Bełchatów może się stać jeśli nic się nie zmieni.
We wszystkich miejscach, które przychodzą mi do głowy mieszkają moi znajomi bądź przyjaciele. Nie chciałbym robić im przykrości wskazując publicznie wprost ich miasta i miasteczka. Ale jeśli kiedyś spotkamy się osobiście i na stopie prywatnej, chętnie będę bardziej konkretny. Póki co powiem tak: klasyczne przykłady upierania się, że monokultura gospodarcza nie ma innej alternatywy, a kopalnia jest wieczna, można znaleźć na Górnym Śląsku. Fala niefrasobliwości dzięki bogu opadła już tam kilka lat temu i idzie ku lepszemu. Największe dysproporcje pomiędzy miastami z wizją i bez wizji, można moim zdaniem znaleźć na Dolnym Śląsku. Zachęcam do wyprawy choćby w czasie najbliższej majówki. Z tysiąca powodów warto, ale można też gołym okiem zobaczyć co mam na myśli. Ale znam miejsca politycznej „stojącej wody” i powolnego upadku zarówno na Ścianie Wschodniej jak, na Mazowszu, Podkarpaciu, Małopolsce… Ich liczba sukcesywnie się zmniejsza – ale są niestety nadal.
Mam takie miejsce:
http://bi.gazeta.pl/im/51/4e/f4/z16010833IH,Miasto–a-w-zasadzie-osada-gornicza–zostalo-zaloz.jpg
To jedno z wymarłych miasteczek górniczych, których setki są na całym świecie.
Dawno już pisałem o tym ale w rozmowach z ludźmi z „Rogowca” i „Biłgoraj” przypomina to wykonywanie rzutu poziomego nasionem rośliny motylkowej o pionową przegrodę budowlaną.