Kolejny dobry film, który widziałem. Nie zdradzę wiele, jeśli napiszę, że tytuł odnosi się do wspinaczkowej magnezji (kto bułował ten wie). Tytuł nietrafiony, bo choć można odkryć kolejne dna tej metafory…, to chyba nie o to jednak w tytułach chodzi. Ale zostawmy rzecz na boku, bo to jedna z niewielu słabości tego obrazu.
Zanim jeszcze zaczęto realizację, już rozkręcono „aferę”, pojawiły się protesty i miażdżące recenzje filmu, którego nie było. IPN początkowo wspierał realizację, po czym tchórzliwie umył ręce. Inba trwa do dzisiaj, a czytając niektóre komentarze po premierze okazuje się, że niektórzy nie tylko z czytaniem ze zrozumieniem mają problem.
Film jest opowieścią o uwikłaniu i w tym sensie jest uniwersalny. Bohaterowie zanurzeni w miłości, żalu, poczuciu krzywdy, bezrefleksyjnych tradycjach plemiennych, wielkiej polityce, wojnie, historii pogranicza…, próbują się odnaleźć i zachowań wierność samym sobie. Jak ławo się domyśleć, różnie to im wychodzi. Całość jednak zmusza też do myślenia po raz kolejny o tym, że „tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono”.
Źródłem zawirowań wokół filmu jest to, że opowieść osadzono w realiach drugiej wojny światowej na Podhalu, w tym sięgnięto po temat goralenvolku. To motyw obecny już w pop kulturze, choćby za sprawą książki Remigiusza Mroza „Widmo Brockenu”. Temat został też już wielokrotnie omówiony w różnych mediach. Praktycznie nie wzbudził większych kontrowersji, bo rzecz dotyczy z grubsza kilku lokalnych liderów z wybujałym ego, niecałych 20% mieszkańców Podhala, którzy z różnych powodów przyjęli kenkartę i 400 pijanych górali, którzy mieli założyć specjalny oddział SS, ale jak wytrzeźwieli, to uciekli, a na miejsce szkolenia dotarło tylko 12. Ci zresztą natychmiast po dojechaniu na miejsce, pobili się z Ukraińcami, z którymi mieli się szkolić… i to był w zasadzie koniec zbrojnego czynu górali po stronie niemieckiej. Ot, jeden z trupów w szafie historii narodów Europy, z którymi warto się zmierzyć z odwagą, ale i z rozsądkiem. Bano się tego filmu, pewnie oczekując powtórki wstrząsu moralnego z „Zielonej granicy”. Nic takiego się nie stało. To ani „rozdrapywanie ran”, ani „przełamywanie tabu”, a filmowy Andrzej Zawrat to nie Wacław Krzeptowski.
Sam film jest bardzo przyzwoitym dziełem polskiego kina. Na powala, ale przyczepić się naprawdę nie ma do czego: dobry scenariusz, ciekawa reżyseria, dobre i bardzo dobre zdjęcia, równa i naprawdę dobra gra aktorska… Walorem tego filmu jest właśnie to, że nie ma tak w zasadzie podziału na role pierwszo i drugoplanowe – tę granicę zatarto. Dzięki temu film ogląda się nie od strony bohatera, ale sytuacji uwikłania, w jakiej on i inni się znaleźli.
Idźcie na film. Z tym że jak chcecie poznać wojenną historię Podhala, to poczytajcie dostępne źródła, bo film wam jej nie opowie. Opowie za to historię, która we mnie zarezonowała solidnie – może i w was zagra też?
A zwiastun kłamie.
PS. Jest jednak moment w tym filmie groźny dla Zakopanego – Biały Miś z Krupówek, w towarzystwie niemieckich oficerów, odprowadza pijanych górali na wojnę. W połączeniu z ostatnią aferą, nie jest to zapowiedź fali sympatii dla Misia i Zakopanego. Bo jak wiadomo – ludzie to wilcy.