Diariusz Cebuli odc. 6

„24.12.

Zgodnie z obietnica J. z rana przyjechal po mnie. O 9.00 bylam juz w domku. Smutno wygladal taki opuszczony i zaniedbany. Zimne kaloryfery, ktoych nie mial kto odkrecic, zaduch i brak swiezego powitrza. A opadle liscie kwiatow dopelnily tylko tego obrazu.

Otworzylam okno i zaczelam wypakowywanie. Jedna reklamowke zajely mi rzeczy, ktore z roznych powodow trzeba bylo zabrac. Najgorsze jest to, ze niemal w calosci trzeba bedzie ja zawiesc z powrotem.

Druga – to przede wszystkim brudne cichy. No, moze nie tyle brudne, co zabrane, zeby je odswiezyc. Wstawilam pranie. Bralam sie i wyszlam na zakupy. Przy okazji owiedzilam J. w pracy. Spotkalam takze starych znajomych. Chwile porozmawialismy i zlozylismy sobie swiateczne zyczenia. Prawie o 11.30 wrocilam do domu.

Czekal juz M. Pochwalil sie, ze wlasnie zrobil zdjecia do dowodu. Wszak trzeba je wymienic. Jednoczesnie zadal mi kilka trudnych pytan z tym (czyli wymiana) zwiazanych. Niestety, nie bylam mu w stanie odpowiedziec. Przedzwonilam do A. z prosba o pomoc. Wkrotce wszystko bylo juz jasne.

Mi tez udalo sie M. zaskoczyc: przynioslam bowiem z przedpoludniowego spaceru wnioski o wymiane dowodu. Skoro zadne z nas nie moglo sie wylgac niewiedza lub brakiem niezbednego druczka – ozostalo dopelnic formalnosci.

Ale chwila, moment. Ja przeciez nie mam zdjec. M. namawial mnie, zebym jednak zrobila je dzisiaj. Propozycja ta yla dosc problematyczna. Wlosy wygladaja tak, jakby piorun trafil w rabarbar i w dodatku nie umyte. Ostatni raz widzialy fryzjera w czerwcu. I do tego to uczulenie, zwiazane z jakoscia szpitalnej wody. Koszmar. M. stwierdzil, ze przeciez to inni beda ogladali moje zdjecie. Cos w tym jest. Poniewaz juz wychodzil, postanowilam zaryzykowac. Wyszlam w wiadomym celu razem z nim.

Zaklad fotograficzny, w ktorym M. zalatwil swoje fotki, byl zamkniety. Szukalam wiec innego. Udalo sie i – biorac pod uwage obsluge – nie moge narzekac. Pan zrobil zdjecia w trzech ujeciach. Pokazal mi efekt i poprosil o wybranie ktoregos. Powiedzialam mu z wrodzona (chyba) szczeroscia, ze jesli chodzi o fotke do odstraszania mrowek buszujacych w cukrze, nadaje sie kazde. Do dowodu – to raczej zadne. A przy tym uczuleniu… Fotograf pocieszyl mnie, ze troszke mozna przeciez podretuszowac. Chcial jedynie 20 minut na dokonanie tego 'cudu’. Wybralam wiec mozliwa wersje i poszlam na zwiedzanie pobliskich sklepow. Po pol godzinie poznalam efekt koncowy jego dzialan. Nie moge narzekac, biorac pod uwage stan poczatkowy.

Dobrze, koniec tego dobrego, prawie pierwsza a w domku zamiast ostatniego sprzatania – jak bylo, tak jest. Ojej, a pranie?

O czwartej przeciez kolacja. Buuuuuuuuuu

Wpadlam do domu. Wieszam pranie, wstawiam kolejne, po czym chwytam za odkurzacz. Zeby chociaz w tym balaganie wzorki na dywanie bylo widac… Aha, kupilam przeciez sledzie, zeby tradycyjnie zrobic salatke sledziowa. Wprawdzie rybke ta lubia tylko trzy z szesciu osob, uczestniczacych w tej uroczystosci, ale po prostu powstal taki nasz zwyczaj. Pierogow w tym roku nie bede robic. Jeszcze tylko z grubsza pozgarniac troche manele na boki, przetrzec gruuuuuuuba warstwe kurzu, 'przypomniec’ umywalkom, jak wyglada woda i plyn czyszczacy, zebrac i poukladac wiszace od ladnych kilku tygodni pranie. Juz. Teraz tylko prysznic, zrobienie sie na bostwo (no, moze to lekka przesada) i znalezienie odpowiednich ciuchow. Uwierzcie, ze w tym momencie, kiedy jest mnie o polowe mniej, znalezienie w szafie jakiegokolwiek sensownego ubioru, jest bardzo trudne. Dobrze, ze nie wszystko oddalam. W tej chwili wchdze bowiem w stroje, w jakich chodzilam w ogolniaku. A zostawilam je tylko ze wzgledow czysto sentymentalnych. Lub jako potencjalne formy do wykrojow.

Uffff, znalazlam. Wprawdzie spodnica opiera sie na biodrach, a jej dlugosc siegaa kosek, a rajtuzy zakladam po raz pierwszy od kilku (kilkunastu?) lat. Jeszcze rok temu znalezienienie takich, w ktore bym sie zmiescila – bylo niemozliwe. Bluzka to kolejny problem. Wszystkie wygladaja na mnie jak na wieszaku. I co teraz? Nie pojde przeciez w samym cyckonoszu. Dobra, ta od biedy moze byc. Kurcze, ta sterte ciuchow nalezaloby powiesic do szafy.  czas, czas, czas…

Koniec prania. Wieszanie. Ostatnie poprawki. Pakowanie salatki. Mozna usiasc. Telefon. M. z dzewczynami wyjezdzaja spod bloku. Dobrze, ze symboliczne prezenty zapakowalam zaraz po powrocie do domu. Teraz tylko buty i skafander. Weszla A. Pomaga mi zniesc reklamowke z prezentai i salatke. Ja chwytam za reklamowke ze smieciami, ktorych od ponad miesiaca nikt nie wyrzucil. I moje szczescie polega jedynie na tym, ze nie bylo w niej tzw. odpadkow organicznych.

Jedziemy i wkrotce jestesmy na miejscu. Okazalo sie podczas wypakowywania, ze kazdy ma co niesc. Niektorzy nawet w obu rekach. Z tego, co zdazylam zauwazyc, Mikolaj w tym roku byl dla nas bardzo zyczliwy. A mialo byc symbolicznie.

Calusy na powitanie, ukladanie prezentow pod choinka. Wlasciwie – juz mam dosc.

25.12.

Nic Wam nie opowiedzialam o szczegolach wczorajsze kolacji. A wiec po kolei.

Poczatek byl o 16.13. A pozniej jedzenie, jedzenie, jedzenie. Ok. 19. przypomnialam niesmialo, ze przed powrotem na oddzial, chcialabym wpasc do domu przebrac sie i zabrac kilka rzeczy (w tym urocza pizamke, ktora dla siebie znalazlam wsrod prezentow). Na nowo kuchenka swiecila 'pelnym gazem’. Jedzenie, jedzenie, jedzenie…

M. zrobil pierogi. Bardzo dobre zreszta. Dzielny chlopczyk.

Na szczescie nikt nie wmuszal we mnie duzych porcji. Ale to, czego (teoretycznie) zjadlam za malo, zostalo mi spakowane 'na wynos’.

Na wszelki wypadek, wyprzedzajac oczywista dla innych sytuacje, zapowiedzialam, ze dzisiejszy i jutrzejszy dzien chce spedzic w domu. Bylo troche tlumaczenia, a skonczylo sie na ciut wiekszych porcjach („przeciez musisz cos jesc przez te dni”). 'Ja kcem do domku’ – lkalo mi gdzies w srodku. Dziewczyny tez stwierdzily, ze wracaja. Nastapila szybka ewakuacja i pospieszne ubieranie. W tym zamieszaniu zapomnelismy o swoich walowkach.

A potem juz zwyczajnie: przebieranie, pakowanie i powrot do szpitala.

Dzisiaj za to niemal pelen luz. Zgodnie z moimi przewidywaniami J. lekko zaspal. Dowiedzialam sie, ze to moja wina, bo wykrakalam. Niech Mu bedzie. Jednoczesnie zapowiedzial, ze miedzy obiadem a kolacja postaraja sie z N. wygospodarowac mala godzinke i przyjsc do mnie.

Zlapalam sie na tym, ze zapomnialam przez te miesiace o istnieniu takiego urzadzenia, ktore nazywa sie 'telewizor’. Dzisiaj odkrywalam go na nowo. oszalalam sobie bawiac sie pilotem. A ile bylo przy tym radochy! Szczegolnie, ze odbieram tylko dwa programy. Oczywiscie – najlepsze ;-]

W poludnie odwiedzil mnie A. Przyjechal jedynie na kilka dni. Porozmawialismy troche o mojej pisaninie (czytal, a jakze), o sytuacji, w ktorej sie znalazlam. Nie zdazylismy sie nagadac. Obiecal, ze jesli sie wyrobi, przyjdzie jutro rano. Uzgodnilismy, ze bedzie to ok.10.00.

Wlasnie dzwonil J. i potwierdzil wizyte. Beda za dwa – trzy kwadranse. Wlasnie weszli. Oooooooooo, u nich takze Mikolaj zostawil prezenty dla mnie! Dostalam tez zaproszenie na jutrzejszy obiad. W trakcie rozmowy zahaczylismy o plany na kolejny rok.Gdybyz sie udalo! pozostaje tylko zyczenie: oby!

Ledwie wyszli, udalo mi sie 'zawiesic’ wzrok na jakis obrazkach w telewizorku, a juz trzeba bylo sie pakowac. Niedlugo podjedzie M. O tej porze telefon od J.? Okazuje sie, ze i tak musi jechac do szpitala, wiec zaoferowal mi transport. Przedzwonie tylko do M. i odwolam akcje. Te kilka minut i tak mnie nie zbawi.

Okazalo sie, ze przed chwila byl na pogotowiu z M. Zle sie poczula i sama zaproponowala wizyte na pogotowiu. Tam z kolei, po badaniach, otrzymala skierowanie na kardiogie. I to w trybie natychmiastowym. J. musial przywiesc niezbedne rzeczy. W takim okresie pobyt w szpitalu… Coz, nie ma dobrego czasu na chorowanie.

E tam, po tak nieoczekiwanym zakonczeniu dzisiejszego dnia, nie chce mi sie dalej bazgrac. Pa, pa.

26.12.

J. przyjechal troche pozniej, niz dotad. W nocy jeszcze byl u M. w szpitalu. Po wyjsciu ode mnie N. zaczela sie skarzyc na lamanie w kosciach. Dzisiaj, z temperatura, rozlozyla sie na dobre. Obiad wiec jest odwolany, a niezbedne produkty trzeba bylo dostarczyc do nowych Organizatorow obiadu.

Bylam w domu po 10.00. A. sie nie pojawil. Moze byl wczesniej i mnie nie zastal? A moze nie wyrobil sie w czasie? Mam nadzeje, ze wkrotce wszystko sie wyjasni.

Odwiedzil mnie za to W. I przyniosl tyyyyyyyle slodyczy. A wsrod nich znalazla sie i Cherry. Niiestety, tylko Halls. Opowiedziel mi o swoim synku, studiach. Troszke o pracy. Ja takze 'sprzedalam’ Mu kilka ciekawostek ze szpitalnego zycia.

Po Jego wyjsciu, do samej 20.00 mieszkanko mialam na wylacznosc. Pogapilam sie troche w szklany ekran i tak, jak wczoraj i przedwczoraj, trzeba bylo zaczac sie pakowac. Jak ten czas szybko leci! Ledwo sie czlowiek obejrzal, a tu juz po swietach (i przepustce). Jeszcze tylko tradycyjny, szybki prysznic i w zasadzie jestem gotowa.

Zeszlam niemal w momencie, kiedy M. przyjechal. Zapakowalam sie i juz jedziemy. Minela jedynie chwila, a juz trzeba wysiadac.

Z ostatnimi podrozami z M. wiaze sie pewne wydarzeie. Otoz, jadac na Wigilie, nagle poczulam dziwne cieplo w okolicach 'siedzenia’. Nic sie jednak nie odzywalam. Sprawdzilam jedynie, czy bezwiednie czegos nie popuscilam. Podczas powrotu z kolacji jednak nie wytrzymalam i spytalam sie, czy przez przypadek ten fotel nie jest podgrzewany. M. zrobil powazna mine i stwierdzil, ze nie. Ze, pewnie z wrazenia, puscilam baka. Nie wiedzialam, co odpowiedziec. Doiero, odwozac mnie do szpitala przyznal, ze rzeczywiscie, jest podrzewany. I w tym momencie rozlegl sie niemal huk, bo 'kamien spadl mi z serca’.”

+1
0
+1
0

Jeden komentarz do “Diariusz Cebuli odc. 6”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *