Minęło dziesięć lat od czasu gdy zmieniłem pracę, związany z nią tryb życia, aspiracje, oczekiwania… Przez ostatnią dekadę funkcjonowałem jako edukacyjny homo viator. To były czasem piękne, czasem trudne, ale z pewnością najbardziej aktywne lata mojego życia. Ale nie o nich będzie ten wpis.
Gdy człowiek staje na rozdrożu i nie bardzo wie gdzie dalej iść wtedy warto wrócić do tego co nas kształtowało, wrócić do korzeni, do marzeń pierwotnych. Mnie tak jak pewnie wielu z Was kształtowały książki. Było ich dużo i zawsze trafiałem na taką, która odpowiadała na klasyczne pytanie „Jak żyć?!”
Z pewnością nie jestem w stanie przecenić roli jaką w moim życiu odegrała książka „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa. „Idiota” Dostojewskiego pokazał mi granicę kompromisów życiowych, na które jestem gotów. „Lot nad kukułczym gniazdem” Keseya, „Paragraf 22” Hellera, „Ptasiek” Whortona czy „Swiat według Garpa” Irvinga ciągle kazały przesuwać wewnętrzną granicę normalności. I tak dalej… Mógłbym tak bez końca. Każda z nich wywoływała potrzebę jakieś realnej, fizycznej reakcji z mojej strony. Zawsze po ich lekturze starałem się w życiu na nie zareagować. Czasem czytałem je po to aby taką reakcję wywołać, gdy sam z siebie nie potrafiłem znaleźć pomysłu lub motywacji na zmianę w moim życiu.
Nic dziwnego że gdy zakręt, który właśnie biorę driftem okazał się dłuższy i bardziej ostry niż myślałem, postanowiłem szukać pomocy w książkach. Wybór był dla mnie samego absolutnie zaskakujący i do tej pory w zasadzie nie wiem co z niego wyniknie. 🙂
Wyobraźcie sobie: Jest rok 1973. Mam 10 lat i dostaję w szkolę nagrodę w postaci książki – tej książki:
„Wyprawa do wnętrza Ziemi” Verne to pierwsza książka, która wywarła na mnie istotne wrażenie. Czytałem książki od 7 roku życia, ale ani „Dzieci z Bullerbyn” ani „Karlsson z dachu” czy inne bajki i legendy to w zasadzie nie były książki. Były jak zabawki, jak rower, jak zabawa na trzepaku.
„Wyprawę…” połknąłem w pierwszych tygodniach wakacji. To była moja pierwsza w życiu KSIĄŻKA z całym dobrodziejstwem wszystkiego co książki mogą przynosić: marzeń, tęsknoty, magii innych światów, planów na dalsze życie, wyzwań które stawiamy sobie pod wpływem metafizycznego dotknięcia słowem…
Ocalała na mojej półce przez blisko pół wieku właściwie bez powodu. Wszystkie emocje i marzenia, które wywołała w chłopcu dla którego wszystko co opisano było tyleż piękne co zupełnie nieosiągalne, wyblakły i utknęły gdzieś na bocznicy życiowych niespełnień. A jednak nie lekceważcie Książki!
Gdy przyszło mi rozstrzygać o planach na najbliższe lata, planach poważnych, śmiały i skomplikowanych, zadałem sobie pytanie: Dlaczego uważam, że stać mnie na ich realizację skoro nie potrafię choćby symbolicznie zrealizować marzeń dziesięcioletniego chłopca którym byłem?
Akcja powieście Verne nabiera rozpędu równo sto lat przed moim urodzeniem z dokładnością jednego miesiąca. Choleryczny Lidenbrock razem ze swoim bratankiem Akselem swoją przygodę zaczynają na Islandii. Jakże ja zazdrościłem Akselowi, że jego wuj zabiera go na tę wyspę! Ileż nocy i wyobraźni poświęciłem aby zobaczyć Sneffels!
Teraz mam głowie inne marzenia i plany. Takie dorosłe i odpowiedzialne. Ale chcę zacząć od prezentu dla dziecka, które we mnie zostało.
WIĘC LECĘ NA ISLANDIĘ! 🙂
Nie zazdrośćcie mi tej podróży, fiordów, gejzerów, wulkanów czy wybrzeża. Nie ma czego bo nie w podróżach tu rzecz. Wyjechać gdziekolwiek może każdy, nawet mało rozgarnięty szpaner, byle miał odpowiednio dużo pieniędzy i wystarczająco długi kijek żeby strzelić sobie super selfi.
Rzecz w tym aby przystanąć i bez względu na to jak skomplikowana jest nasza rzeczywistość, uszanować swoje dawne, dziecięce tęsknoty. Co z tego wyniknie? Nie wiem. Ale mam intuicję, że bez tego przyszłość będzie mieć jakąś wadę.